niedziela, 28 maja 2017

Mało olśnień i zachwytów / „Wiele demonów” w reż. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze Nowym w Łodzi


Scena zbiorowa. Fot. HaWa / Materiały Teatru Nowego
Spektakl Mikołaja Grabowskiego może się podobać, bo jest ładny. Ładna jest scenografia, zwłaszcza ładne są liczne zastawki i parawany oraz mobilny piecyk, tzw. koza, w (bodaj) drugiej scenie. Ładna jest reżyseria świateł, zwłaszcza w scenie z piecykiem, bo już neonówki na proscenium oświetlające twarze aktorów były nie raz u tego reżysera, i innych. Ładne są, stylizowane na niewyszukaną modę wczesnego peerelu i ówczesną mizerię materiałową, kostiumy. Ładne jest aktorstwo, bo aktorów słychać, bo mówią wyraźnie i nie za szybko, a końcówki im nie grzęzną w gardłach. Choć można się spierać czy takie „ładne” aktorstwo to niepodważalny element dobrego teatru. Tego, który proponuje Mikołaj Grabowski, i typu aktorstwa, jaki preferuje – na pewno. „Wiele demonów” jest to więc spektakl w jakimś sensie jakościowy, bo do kompletu atutów dołączamy nazwisko Jerzego Pilcha jako autora powieści na scenę zaadaptowanej, a wcześniej nominowanej do medialnej (tzn. głośnej, choć od pewnego czasu mniej znaczącej) Nagrody Nike. Pisarza, którego wielu pewnie nie czytało, ale najpewniej o nim słyszało. Z różnych powodów. Można te uwagi odbierać na poważnie i wprost, bo takie wszystko rzeczywiście jest na scenie, ale można też odwrócić ich biegun. I zacząć od tego, że Mikołaj Grabowski zrobił bardziej słuchowisko niż spektakl. A trwa ono trzy godziny. 

Mikołaj Grabowski to jeden z najtęższych reżyserów-interpretatorów dramatu i prozy, jakiego ma rodzimy teatr. Ani to ironia, ani próba wkupienia się w łaski – to chłodna konstatacja, na potwierdzenie której reżyser ma dossier z idącymi w dziesiątki realizacjami od „a” (jak Adam Mickiewicz), po „s” (jak Bogusław Schaeffer), przez między innymi „g” (jak Gombrowicz). Przez lata wystawiania tego ostatniego dorobił się nawet miana Gombrowiczowskiego monopolisty, a w internecie krążą żarty, że jeśli coś planuje w sezonie, to na pewno choć jeden „Trans-Atlantyk” (pierwszy, w 1981 roku, wystawił w Łodzi). Żarty żartami, bo Gombrowicz interesuje Grabowskiego wybiórczo – wyobraźnia i myśli reżysera krążą wokół określonych tematów, jak kompleks prowincji, ufundowana na resentymencie mentalność i wyobraźnia polska, odwoływanie się do tradycji sarmackich społeczeństwa, który wyszło (w większości) z gminu. To pozwala dostrzec ciągłość myśli w np. „Dziennikach”, „Panu Tadeuszu” i ks. Kitowicza „Opisie obyczajów”. A „rozczytywaczem” literatury jest Grabowski biegłym, co zobaczyć można także w „Wielu demonach” – on czuje rytm i melodie zdań, różnicuje ich barwę. A że brzmią one tu czasem, jakby je napisał Gombrowicz (czy raczej: Gombrowicz czytany przez Grabowskiego), to inna sprawa i wynik może właśnie wierności owym głównym tematom. Ale czy tylko? 

Wybrane z powieści ujęte w anegdotyczną formę wątki układają się tu w schemat „kryminalnej” fabuły – krążą wokół zniknięcia jednej z bliźniaczych, nieco ekscentrycznych, otoczonych aurą niesamowitości, wyrastających poza lokalną społeczność tak literackimi zainteresowaniami, jak erotyczną pobudliwością, córek pastora. Na tym schemacie Grabowski rozwija dwa główne wątki. Pierwszy to oddany nieco z przymrużeniem oka obraz życia mieszkańców Sigły, miejscowości zagubionej gdzieś na Śląsku Cieszyńskim, we wczesnym peerelu. Drugi to prześmiewcze, ale nienachalne obnażanie prowincjonalnej mentalności, zabobonów i myślenia magicznego, na co pozwala spotkanie dogmatów i systemów wartości katolickiego i protestanckiego (druga z córek pastora przyjeżdża ze swoim narzeczonym, katolikiem). Przypisywanie niezrozumiałym zjawiskom pozaziemskiej proweniencji zderza się tu z oddawaniem się mieszkańców Sigły (ukazanym przesadnie) „wielu demonom”: uczuciom, ambicjom, poglądom, także dociekaniom na tematy egzystencjalne.

Agnieszka Rose i Maria Dejmek jako Jula i Ola.
Fot. HaWa / Materiały Teatru Nowego
Sekwencyjny układ scen, w miejsce linearnej akcji, podkreśla ich rozdzielenie jako domkniętych całości, a każda rozgrywa się (na ogół) w innej scenografii, choć mobilnej, to często statycznej i robiącej za tło dla aktorów, czy też raczej – w innych dekoracjach. Bo w „Wiele demonów” jest Grabowski bardziej reżyserem niż inscenizatorem. Bohaterem jest tu zbiorowość, ludność Sigły, i to ona – poszczególni mieszkańcy – stają się głosem narratora, relacjonującym sprawę córek pastora. Takie ujęcie społeczności i rozpisanie jednego głosu na wiele postaci i wielu aktorów, znane są z wcześniejszych przedstawień reżysera. Podobnie z różnicowaniem postaci – nie przesadnie, z naciskiem na pojedyncze cechy. Nie odbywa się tu też niemal żadna interakcja aktorów ze scenografią (poza wizualnie ładną sceną z dmuchanym białym balonem, wykorzystywaniem mebli do siedzenia, chodzenia lub pisania po nich), istnieją wręcz idealnie oddzieleni od siebie i dla siebie. Aktorzy, jak można było spodziewać się, poruszają się głównie po proscenium, w linii od kulisy do kulisy, rzadko mówią do siebie nawzajem – w pamięci zostaje, że głownie mówią i grają „do widza”, łowiąc jego spojrzenie, swobodą bycia na scenie ku sobie przyciągając, niekiedy tylko wpadają w ton kabaretowej konferansjerki, ale i to udaje im się robić z przymrużeniem oka. Czasem odbywa się jakaś ich interakcja z aktorami idącymi z głębi sceny ku rampie, ale to nie takie często. To wszystko znamy ze spektakli Mikołaja Grabowskiego dość dobrze, to sprawdzona receptura – jakby reżyser ten nie miał potrzeby zrobić czegoś sobie na przekór, wbrew, pod włos, ku zaskoczeniu i pobudzeniu widza. 

Chwilowo nie myślmy, że w spektaklu dofinansowanym przez Urząd Miasta Łodzi (tak napisano w programie) główne role grają aktorzy przyjezdni. Zawsze można powiedzieć: to artystyczna decyzja reżysera, warszawskie „gwiazdy” stymulują łódzkich aktorów etc. Nawet gdy jest to spektakl w ramach współpracy z prywatnym teatrem (pod szyldem „Duopolis kulturalne”) i  tam też będzie grany? Ważniejsza rzecz: którzy wnoszą najwięcej na scenę? No właśnie nie ci gościnni. Ci w swej większości albo szarżują pod publikę jak znakomita przecież aktorka Iwona Bielska (jako wdowa) – czym trudno się zachwycać, poza samym dowcipnie napisanym monologiem do męża nieboszczyka w trumnie, która zaklinowała się w drzwiach, gdzie Pilch dociera do granicy, za którą odsłania się absurd życia – albo, co zaskakujące, przejęli aktorską manierę Mikołaja Grabowskiego. Tak grają Piotr Ligienza (pastor Mrak), Marcin Kalisz (Naczelnik / Stryj Ableger) i Michał Sitarski (Komendant Rakoczy). Już nie tylko podają tekst jak on i nie tylko podobne przy tym uruchamiają gesty, ale też podobnie siadają, siedzą, a nawet półgębkiem uśmiechają się i tym migocącym połączeniem niedowierzania z ironią ku publiczności spoglądają, nęcić ją chcą, przyhołubić, ku sobie zagarnąć. Ale im bardziej aktorzy zatracają się w „być jak Mikołaj Grabowski”, tym mniej czytelnymi czynią intencje swoich postaci. Co zresztą każe podejrzewać, że Grabowski, jako przecież czynny aktor, jest reżyserem „pokazywaczem”, który wciela się na próbach w kolejne postaci.
Marcin Kalisz i Dymitr Hołówko.
Fot. HaWa / Materiały Teatru Nowego
Z obsady wyłowić można trzy, cztery czasem zaskakujące role, które dla widza niosą nieco frajdy. To Dariusz Kowalski jako Organista Sommnambulmeister, rozciągający przed mieszkańcami Sigły swoją wizję zdarzeń związanych z bliźniaczkami i włączający ich do zbiorowej choreografii; Joanna Król jako Pastorowa Lukrecja wpadająca w nieco trzpiotowaty, obłędny, brawurowo prowadzony i puentowany słowotok; Dymitr Hołówko jako pracownik służby bezpieczeństwa, który lawiruje między prawdą a wyobrażeniem w temacie przesłuchania. Powierzoną rolę unosi także Wojciech Oleksiewicz jako nieco niepokojący Fryc. Wszystkie te role łączy jedno. Dla tych aktorów praca z Mikołajem Grabowskim nie zakończyła się przejęciem maniery, ale zapuszczeniem się na tereny (Gombrowicz nazwałby je dziewiczymi) rzadziej przez siebie odwiedzane, wyjściem z pułapki emploi. Z kolei Adamowi Kupajowi, jako Tomek Holeks, a zwłaszcza Doktor Branny, udało się w jakieś nowe tony wyposażyć niejako opatentowaną przez siebie metodę błazenady. 

Widzimy ich wszystkich jednak w dość statycznych scenkach, które można opisać tak, np. do kobiety przychodzi milicjant, siada przy stole i rozmawiają; dwóch mężczyzn rozmawia obok piecyka, w finale jeden wrzuci do paleniska papiery; trzech, czterech mężczyzn siedzi na kanapie i w sennym otępieniu rozmawia; kobieta chodzi, skacze po trumnie i złorzeczy mężowi nieboszczykowi, reszta patrzy lub radzi jak wynieść trumnę, która zaklinowała się w drzwiach itd. Niekiedy, nie licząc scen zbiorowych, często z elementami rozbudowanego ruchu scenicznego, więcej do zagrają mają... kostiumy projektu Zuzanny Markiewicz i Izabeli Dąbrowskiej. Faktura materiałów, z jakich noszą koszule, swetry i spodnie infantylni chłopcy podrywający córki pastora więcej mówi o ich osadzeniu w scenicznym świecie (i o wczesnym peerelu) niż karykaturalne ujęcie tych postaci. Krój i beret w mig kreślą mentalność Panny Pinkas (gościnnie Agnieszka Rose), aktorka musi tylko przyjąć odpowiednią pozę. Więcej niż w pomyślanej przez reżysera aktorskiej obecności na scenie dzieje się też w sferze fonicznej. Przekona się o tym każdy, komu przymkną się podczas „Wiele demonów” powieki (o co nie trudno raz, drugi...) . W tej pozycji, bez straty dla wartości wizualnych, można zresztą spędzić długie minuty i nie będą one stracone. Jako się rzekło, fonicznie jest tu wszystko bez zarzutu. Jest to bowiem spektakl z gatunku tych, na które publiczność ma chodzić. A gdy już przyjdzie, ma uznać, że wszystko jest jak należy, że (znów, nareszcie) aktorów słychać i widać, że kostiumy, scenografia i światło są ładne, i że jest to „nareszcie jakiś porządny teatr”, teatr „o czymś”. I tu zbliżamy się do sedna i końca recenzji. 

Teza jest następująca: Mikołaj Grabowski adaptując „Wiele demonów” pokazał się jako sprawny rzemieślnik, ale nie dał widzom wiele jako reżyser i twórca teatralnego świata. Poległ w pojedynku z tym, co stanowi częściowy atut jego przedstawienia, a co eksponuje parokrotnie na zjeżdżających na sztankietach tablicach – w spotkaniu ze słowem pisanym. Każde zdanie z „Wiele demonów” z wyświetlanych fragmentów nie tylko brzmi polifonią rejestrów językowych, jakie Jerzy Pilch wykorzystuje, ale też – co za tym niejako idzie – tonacja każdego z nich jest trudna do określenia. Jest zawieszona, tajemnicza, waha się między ironicznym wykorzystaniem tych rejestrów a intencją poważnego wejścia pod podszewkę ugładzonego życia Sigły, dotarcia do niej przez symbolikę religijną i teologiczną, zmierzenia się z nicością, jaka zjada to życie od środka. Nie u Grabowskiego. Tu konwencja i status świata są dane od początku i od początku są skończone. Ta skończoność niczego nie skrywa, choć próbuje widza przekonać, że tak jest. Tajemnica jest tu nie odkrywana, ale tylko odgrywana (patrzcie jak tajemniczo-demoniczne są bliźniaczki, jak erotycznie gną się, jak spowijają mieszkańców mgłą niedopowiedzenia). To tylko markowane gesty, które nie są dość silne, by podjąć ciemną tematykę egzystencjalną. Jak zauważyła Kazimiera Szczuka w recenzji powieści, „Wiele demonów” to pozorny kryminał, bo jego istotą nie jest zagadka, ale tajemnica. Powiedzmy raczej: Tajemnica. U Grabowskiego nie ma Tajemnicy i nie ma „podszewki” życia, jest właśnie jedynie zagadka – konkret, ujednoznacznienie. Ale nawet zwykła kryminalna narracja, czyli zagadka, ma w sobie na początku element niewysłowionej grozy, czyli Tajemnicy właśnie i dlatego finałowa odpowiedź na pytanie „kto zabił?”, przywracająca światu ład, może działać jak, z całą świadomością wszelkich proporcji, katharsis. W „Wiele demonów” do tego nie dochodzi, bo trudno uwierzyć tak w nieład scenicznego świata, jak w realność jego „podszewki”. 

Fot. HaWa / Materiały Teatru Nowego
Pozostaje pytanie: czy postawienie na sceniczny konkret było spowodowane ograniczeniami teatru jako medium czy raczej niemożliwością przepisania tej skomplikowanej na płaszczyźnie języka powieści na język sceny? Jest też możliwość trzecia: adaptacja 400-stronicowej powieści, wychodząca poza jej skrót i kondensację, poza tworzenie tzw. aury, a także realizacja oddająca wielość brzmień prozy Pilcha potrzebowały złożonej, negocjującej sensy inscenizacji. Najpewniej nie rozwiązań w większości znanych, tylko jakby z mniejszym zaangażowaniem podanych.

Na koniec, czytam w „Gazecie Wyborczej” w recenzji spektaklu: „Adaptacja powieści Pilcha była w planach repertuarowych teatru Karolaka na sezon 2015/2016. Nie dopisali sponsorzy. W ramach projektu "Kulturalne duopolis Łódź-Warszawa" produkcję sfinansował łódzki magistrat. W sumie to jednak nie premiera Nowego, tylko Imki - w Łodzi. Ciekawe, czy po "Wielu demonach" współpraca będzie kontynuowana”. Czytam i zastanawiam się nad mnożącymi się pytaniami.©

Łukasz Kaczyński

PS. Warto zauważyć, że przy „Wielu demonach” Teatr Nowy wrócił do charakterystycznych programów o kwadratowym formacie. Dużym atutem są w nim interesujące czarno-białe, autorskie fotografie scen z przedstawienia (autorstwo: Pofoto.pl), ale dość blado wypada, w miejsce tekstów własnych i z tych, które tworzyć mogą kontekst dla tematyki spektaklu, zaciąganie artykułów cudzych (dokładnie: dwóch recenzji powieści i krótkiej biografii Pilcha) z portali Culture.pl i Dwutygodnik.com.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz