Z diabłem do źródeł [RECENZJA]

Co poczuje publiczność 35. Festiwalu Szkół Teatralnych oglądając „Diabła, który...”? Adeptom innych uczelni teatralnych zostanie pewnie tylko zazdrość. Mariusz Grzegorzek, rektor łódzkiej Szkoły Filmowej, dał bowiem swoim dyplomantom spektakl, który uruchamia ich niemal wszechstronnie i pozwala robić rzeczy niezwykłe. W polskiej prapremierze sztuki Johna Osborne’a „The Devil Inside Him” obserwować też można jak Grzegorzek-artysta bez twórczego kompromisu oddaje nieco pola Grzegorzkowi-pedagogowi i jak pogrywa sobie z widownią, która zna jego teatralny język.

Ostentacyjnie Grzegorzkowa jest pierwsza scena, jak kopniakiem wyważająca drzwi do teatralnego świata. Scena „Studyjnego” jest pogłębiona, dyplomanci schowani za filarami uderzają w nie rytmicznie do słowiańskiego śpiewu złączonego z indiańskim pokrzykiwaniem. Do tego czterdzieści świec i czarne kostiumy o skóropodobnej fakturze (autorstwa Matyldy Leśnikowskiej) tworzące konwencję świata, w jakim się poruszamy - takim mnie znacie, takim oczekiwaliście, zdaje się mówić reżyser. Ale szybko robi woltę. Na środku sceny Aleksandra Chapko (jako pani Evans, pomoc domowa) zbliżając się ku widowni przewodzi śpiewom, które łączy z symbolicznymi gestami, ogrywaniem kostiumu, ekstatycznym tańcem. Aktorska perełka, przekonująca, że dyplomanci rzucili się całym sobą w pracę nad „Diabłem, który...”. Reżyserską woltą jest zaś wprowadzenie drugiego planu - przerywanie akcji nagraniami z okresu prób (scenografię zmieniają aktorzy). Chwyt jakby z innego teatru, którym reżyser pokazuje: mam dystans do tego, co robię i oddaję pole młodym aktorom. Nagrania pokazują ich niejako w dezabilu, bez nawleczonych na siebie postaci. Dopiero tu widać jak daleką drogę przeszli od prywatności i „nieoszlifowanej” młodzieńczości do aktora w roli. Widać i więcej. Prowokowani przez schowanego za kamerą Grzegorzka (włączającego się tym w materię spektaklu jak jakiś dajmonion) jedni dzielą się osobistymi uwagami, inni podejmują z nim grę, szukają konwencji. Chapko mówi, że i z małej roli można zrobić perełkę. Dzięki Grzegorzkowi robi to. Dla całej obsady rozbijanie dramaturgicznej ciągłości jest też lekcją dyscypliny, skupienia, wchodzenia w postać na „już”.

„Diabeł, który...” to nie tylko robota warsztatowa. Ze sztuki Osborne’a mającej wiele wad juweniliów, m.in. zbyt łatwą tezę, reżyser wiele wyciągnął. Poradził sobie też z uproszczonymi rysami postaci, sprawił, że stężenie emocji i niepewności co do natury (i obecności!) zła jest wysokie jak w najlepszych opowieściach grozy. Pogłębił już i tak mroczny dramat chromego, nieszczęśliwego Huwa (Maciej Musiałowski). I jasne, ale nie banalne stało się, że konsekwencją braku miłości w otoczeniu, które żyje pod jarzmem pastora o boskich ambicjach (Cezary Kołacz daje postaci zapał i obłęd demonicznego egzorcysty) jest samozwańcza próba ustanowienie swojego w krzywym zwierciadle „kościoła”. Podziały są nieostre i deklaracji brak, ale to chyba najbardziej chrześcijański w wymowie spektakl Grzegorzka. Lub judeochrześcijański, jak z piosenek noblisty Boba Dylana, gdy stwierdza on: „Miłość wszystko zwycięży” (porównanie zasadne - Huw to nadwrażliwy poeta). Bo czym jest ów niespełniony „radykalizm miłości” jak nie powrotem do źródeł? U Grzegorzka miłość to też spoiwo społeczne. Podkreślił on zresztą wątek regulowania dogmatem aborcji i kobiet, które najlepiej mają się czuć w kuchni (ale niekomfortowo poczują się i kobiety, które niejako „pożerają” swoje nienarodzone dzieci). To nie publicystyka, bardziej szkoła odczuwania.

Grzegorzek rozwibrował tekst skrojony jak porządnicki dramat rodzinny. Uruchomił ze studentami dynamiczne sceny, w których ekspresja ciała i ruch projektują ekstremalne stany emocjonalne. Szczytem tego jest udana rola Musiałowskiego, który upodobnia swoją postać do rannego zwierzęcia, pod ciałem i maską z grymasów kryje detale psychiki Huwa. To tworzy ambiwalencję postaci i niepewność: porusza nim prawdziwy diabeł czy zło wykreowane przez pastora (pytanie bez odpowiedzi)? Wyróżniające się role stworzyli też Marianna Zydek - przez niuansowanie Dilys to najbardziej ludzka z postaci, a jej żywiołowość rozsadza do czasu duszny dom Prossnerów, i Aleksandra Przesław - jako pani Possner łączy psychologię i symboliczne cechy żony-matki (świetne są sceny z kołysanką i Huwem rzucającym oskarżenia). Udany, ważny, monolog o duszy i ciele ma Tomasz Marczyński (student medycyny Burn). Gdyby tylko jeszcze wszyscy aktorzy byli słyszani, gdy są w głębi sceny.



Artykuł ukazał się wcześniej w "Dzienniku Łódzkim" i na portalu gazety: 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz