Grzegorz Królikiewicz: Wybrałem Łódź i jestem temu miastu wdzięczny, że mnie tak „naprężyło” [WYWIAD]

Filmem „Sąsiady” Grzegorz Królikiewicz, reżyser i pedagog „filmówki”, po 20 latach z hukiem wrócił do kina fabularnego. Nam mówi o swej relacji z Łodzią, pokusie dydaktyzmu, istocie ascezy i szczęścia.

Bohaterowie Pana filmów najczęściej poniewierani byli przez mechanizm Wielkiej Historii i System. Co może być obroną przed takimi zawłaszczającymi i pozbawiającymi indywidualności procesami? 

Myślę, że dwie skrajne rzeczy powinny być obroną. Głęboka praca nad sobą, pełna pomyłek oraz szczęśliwych przypadków. One czynią człowieka wolnym. Przypadek to sama istota wolności. Tych dwóch rzeczy trzeba się nauczyć czy też może cierpliwie i z pokorą czekać aż nastaną. Ciągle marzę, by mieć tyle czasu, żeby pisać, kartka po kartce, coś, czego może nawet nie zdążę sfilmować. I będzie to, w swej istocie, praca nie nad przyszłym filmem, ale nad sobą właśnie. Czytając biografie wielkich artystów spostrzegłem, że to jest idea tego wewnętrznego „samozwaństwa”. Trzeba się bronić, dlatego że - wbrew pozorom - czasy obecne, ale i niedawno minione, są wredne. Ale jeśli sięgnąć wstecz pamięcią historyczną, to trudno wskazać epokę szczęśliwą. Podobno był taką Złoty Wiek naszej cywilizacji, a w zasadzie u naszych antenatów, Rzymian i Greków, ale to symboliczna nazwa i myślę, że wtedy ludzie też cierpieli z powodu wrednych tyranów, byli wypędzani ze stolic do ustronia strzeżonego przez oprawców. Wydaje mi się, że Artaud, prorok nonkonformistów i teatralnej awangardy, powiedział coś, co zacytowałem w mojej szkolnej etiudzie: świadomość czyni z każdej naszej myśli, z każdego naszego czynu coś, co ma barwę krwi, odcień okrucieństwa. Toteż wystarczy myśleć, a człowiek już cierpi. Twórczo.

W chrześcijaństwie nie jest możliwa prawdziwa i wielka sztuka tragiczna, bo wszyscy mamy za plecami w kalendarzach Zmartwychwstanie - to Pan powiedział, parę lat temu, w wywiadzie-rzece. 

To są właśnie wielkie, genialne pomyłki największych poetów. Szczególnie dramaturgów, hiszpańskich i francuskich, którzy marzyli o dramacie napisanym tak, by dało się powiedzieć, że chrześcijaństwo też ma szczyty sublimacji dramatycznej. I runęło to błędne mniemanie, bo czasem nie pamiętamy o rzeczy pierwotnej, najważniejszej. Są ludzie, którzy całe życie pracują skrzętnie, ale nie rozumieją istoty krzątaniny. Tylko poprawiają styl, kolejność słów w obszarze zdania - tacy odpadają. Ale są też ci, którzy zabierając się wieczorem do pisania wiedzą, że wieczór nie będzie trwał wiecznie. Hemingway odkrył to i opisał w „Ruchomym święcie”. To jest niezwykle ważne dla artysty, który musi kontrolować także dynamikę doczesności, którą przecież opisuje. „Ruchome święto” poświęcił on artystycznemu pobytowi w Paryżu, gdzie ulokował się jako stały korespondent kanadyjskiego tygodnika. Pisał dla niego o Europie, ale robił też to, co zostało po nim trwałego. I napisał, że gdy kiedyś siedział na tarasie w kawiarni na przedmieściach Paryża, zaczął tam padać drobny deszcz, a on pisał o tym, co się dzieje w USA, i w pewnym momencie do opowiadania „W Michigan” zaczęły wchodzić takie zdania: deszcz pada, deszcz siąpi, i wtargnęły w zachowania jego młodych bohaterów. Hemingway pisze o tym, co jest wieloznaczne i głębokie: to, co on ma w zasięgu wzroku i dotyku wnika w nas i z nas spływa na nasze dzieło. Nie jest ważne, skąd się bierze w nas chęć na np. realizm, tylko chodzi o to jak oddać sprawiedliwość życiu, jak niesamowicie ważnym współczynnikiem jest rzeczywistość „tu i teraz na tarasie” realności w Paryżu.

Mówi Pan o imperatywie pracy nad sobą jak Stanisław Witkiewicz piszący do syna: „stój na wirchu” - rozwijaj się. Ale Pana bohaterowie, także ci z„Sąsiadów”, nigdy takiej możliwości nie dostąpią.

Ja opowiadam o tym, czego mogłem osobiście doświadczyć, dotknąć palcem. W 1957 roku uchwyciłem z Witkacym kontakt jako wielkim zjawiskiem, trafiając na wydaną o nim księgę pamięci czy wspomnień. Zacząłem czytać wyjątki rozmów z ojcem, ale też z Władysławem Tatarkiewiczem, pedantem, który przyznawał Witkacemu wielkość jego pomysłów filozoficznych. Jak to możliwe, że ów Tatarkiewicz, z podręcznikami systematyki i historii filozofii i wspaniałymi esejami, już wtedy szykował się do książki o szczęściu. To mnie pociągało. To trochę jak z hazardem albo z poszukiwaniem skarbów - i człowiek już nie może się oderwać.

Jeśli ci bohaterowie nie potrafią sami, to w Pana ujęciu czy powinnością twórcy jest wskazanie im opcji, zainicjowanie jakiegoś procesu?

Myślę, że.... tu jest chyba.... (dłuższa pauza). Nie chcę realizować pokusy dydaktyzmu. Bo mam ją. To groźna zmora. Wielu wykolejeńców przestawało być ludźmi, bo dotknęli tej okazji i potknęli się o nią. To jest przedproże do, nie chcę używać słów wyświechtanych jak totalitaryzm, ale tak właśnie jest. W naszej XIX-wiecznej historii pozytywiści w pewnym momencie zwyrodnieli, bo chcieli, by rzeczywistość wyglądała tak, jak oni pisali.

Za bardzo chcieli formować ją?

Za bardzo. Parodią tego procesu jest w „Przedwiośniu” ideowiec, który marzy o szklanych domach, podczas gdy życie przebiega na ulicy. Cezary Baryka nie bierze do ręki przyrządów architekta, tylko idzie walczyć o chleb dla biednych ludzi. To mu się nie uda. Ale to jest nawet ważne, że to ma się nie udać. Bo klęska uczy.

Pan w tym widzi swoją rolę, by być dla tych ludzi np. z łódzkich famuł i wydobywać ich na światło dnia?

Ciężko mi o tym mówić. Może miarą tego byłaby niezłomność, ale taka dydaktyczna. A ja może w sobie tego nie mam, a na pewno widzę to tylko we fragmentach, że to szybko załamuje się. Że muszę mieć jeszcze inne satysfakcje. Wielu ludzi marnuje życie, o czym wiedział doskonale przecież Witkacy, że zamiast się zmieścić z problemem w jakiejś ciasnej przegrodzie, wchodzą w całość zadania i buzują. Grają w kraty, inni wręcz oszukują - to ich ujście. Czymś podobnym może być np. zmiana mieszkania na mniejsze, zmiana wygody na niewygodę. To pobudza. Kiedyś przyszedłem jako asystent z operatorem do reżysera pod namiot, bo w plenerze kręcił. Powiedziałem: Panie Januszu, ja panu dam krzesło. Bo pan dostanie «wilka»”, bo siedział na zimnym kamieniu. A on: „Nie, proszę pana, muszę siedzieć, bo siedzenie na kamieniach budzi we mnie niepokój. Cierpię, ale dodaję sobie niepokoju”. Wyszliśmy tamując śmiech, ale to wspomnienie, że ten człowiek ze sobą walczył, wracało zawsze, gdy się potem spotykaliśmy.

Żeby nie popadać w letarg. W tym jest też rodzaj ascezy, umęczenia ciała.

Tak, pojęcie ascezy jako wyrzeczenia, które jest niezbędne w starych szkołach filozoficznych, począwszy od Greków. Równowaga między myśleniem a bieganiem i ćwiczeniem była kształtowana od małego. Przecież dlaczego tam powstały olimpiady. 

Oglądając „Sąsiady” czy „Przypadek Pekosińskiego” narzuca się pytanie o Pana pracę z naturszczykami. Gdzie kończy się ich świadoma praca, kreacja, a zaczyna chodzenie po nitce, którą Pan rozłożył?

Wielokrotnie mówiłem, że większość aplauzów nie należy się mnie. Rzecz polega na trafnym chwycie metody. Wyspiański utrzymywał się z rysowania portretów. Wpatrywał się w człowieka, nawet jeśli udawał, że szereguje farby, zajmował go bardzo długo rozmową. Potem siadał i szybko rysował. I to są portrety, które zachwycają znawców głębią intuicji psychicznej, trafnością rozeznania w kolorycie itd. Ale nie malował każdego. Któregoś dnia przyszedł z liścikiem polecającym właściciel mydlarni. Wyspiański usiadł, przesunął farby, zaczął chodzić wokół tego człowieka, stanął, rozłożył ręce i powiedział: „Nie widzę powodu”. Ale przecież bywa też, że siedzimy w pewnym gronie, a w drzwiach staje na długo nieznany człowiek. A my myślimy: „Nie lubię go”. To są te tknienia, które pozwalają zastosować właściwą metodę do właściwego człowieka. Do człowieka, który jest naczyniem, które czeka, już ma w sobie ten „menisk wypukły”, jeszcze chwila i... trzeba zdążyć, żeby „to coś się nie rozlało”. Ja się w Pekosińskiego długo wpatrywałem. W ogóle „nie reżyserowałem”. To nie znaczy, że nic nie robiłem. Tak właśnie się to ułożyło dla kamery wspaniałego operatora.

Wszystko inne ułożyło się natomiast tak, że nie wyjechał Pan w ogóle z Łodzi, choć mógł do Warszawy. Dlaczego?

Jestem łodzianinem z wyboru. Z całą świadomością i spokojem odmawiałem propozycjom wyjazdu do Warszawy. Poznałem Warszawę jako miasto złe, miasto ludzi, którzy zostali umęczeni i pogrzebami, a na ich miejsce posadzono kartofle, które rdzewieją - to są ci urzędnicy systemu. To mnie zawsze doprowadzało do poczucia obcości. W Łodzi było skrajnie inaczej. Tutaj wszystkie kontakty albo szybko się urywały, albo zamieniały się w sferę prywatności. A jak jest prywatnie, to już jest dobrze. Jakby się nic nie kończyło, to już jest lepsze od tego, co jest ukrytym nakazem, uporczywym powtarzaniem: trzeba zrobić to, zrobić tak, z intencją „korzystaj, weź”, „dostaniesz za darmo”.

Młody filmoznawca na portalu „Dwutygodnik.com” pisał o odbiorze „Sąsiadów” na Festiwalu Filmów w Gdynii i o Panu jako o osobie trochę wypchniętej na margines. A nie jest tak, że Pan się czuje dobrze na tym marginesie?

Najlepiej. Bo mam to, co chcę mieć. Pewnie to mogłoby być częstsze czy bardziej intensywne, ale, wie pan, póki co w Polsce, jeśli chodzi o prestiż, to nawet być ministrem, a ludzie mówią: „A co to minister”. Ale być profesorem, to ludzie, jak to się mówi, niepiśmienni jednak szanują. Ale też dlatego, że dzięki temu sięgnąłem po częste niż w Warszawie obcowanie z innymi ludźmi. Tam spotykałbym ich, ale tylko przy oficjalnych okazjach. Ale jeśli pomyślę, że za darmo to oni do mnie przyjeżdżali - to jest to kapitalna sprawa. I było nas mniej, więc taki gość, który miał głowę i serce pełne myśli i odczuć, poświęcał każdemu z nas więcej czasu. Zanim ten pociąg wieczorny do Warszawy odjechał, można było z nim przejść spacerem... Ale były też inne powody. Marzyłem, by do pracy mieć wygodne mieszkanie i to marzenie jest jakoś spełnione. Jest też sprawa strategii twórczej. Nie mam samochodu, nie stać mnie, więc na dole domu zrobiłem inny układ ścian i tam jest małe studio, kantorek filmowy. Dwa razy większa od niego jest pracownia, gdzie powstały scenariusze, gdzie jest nawet tapczan i gdy zmęczę się, to zalegam pod kocem. Mam szczęśliwie ułożoną trasę autobusową, bo autobus, pośpieszny, wiózł mnie z tej wiaty prawie pod Szkołę Filmową. Tak samo - ze sprawą samotności. W Warszawie to nie ja wybieram spotkania, rozpraszające uwagę głupoty. A tu się uwalniam - o, chyba, że mam propozycję rozmowy. To drobne, ale ważne szczegóły. Dostałem to od losu. Przypilnowałem tego. Spokojowi zawdzięczam też wszystkie filmy o żołnierzach wyklętych. Przygotowania do nich czyniłem tutaj. W Warszawie pewnie roztrzęsłoby mnie samo spotykanie się z urzędnikami, którzy by mi chcieli albo nie chcieliby dać na te filmy. I ten opór jest tu możliwy. Siedzę jak w oblężonym bastionie (śmiech).

W Gdyni „Sąsiady” nagrody nie dostały, jedni widzowie wychodzili trzaskając drzwiami, ale inni patrzyli jak zahipnotyzowani. I tak się o filmie pisze - że pokazał Pan jak robić wielkie kino artystyczne.

Pytali mnie już o to. Jakbym ja był jurorem. „Daliby ci chociaż kawałek ogryzka” mówili. A ja jestem uwolniony od nawałnicy pożądania. Gdy sobie pomyślę o twarzach tych ludzi z famuł, o ich oczach, włosach nieuczesanych tylko przygniecionych; tkwią jak te zmięte twarze ludzi zmęczonych nałogami, słabością, bidą, krzywdą - i ja bym tego nie spotkał. W Gdyni podeszła do mnie moja koleżanka, pochodząca z Łodzi. Po rozdaniu nagród przez jury mówi: „Grzesiek, jak ty żeś mnie zasmucił. Coś ty zrobił z naszym miastem. Przecież ja tam mieszkam. Czuję się za to miasto odpowiedzialna politycznie. Łódź tak nie wygląda, ona nie jest taka wstrętna. Czy teraz widzisz jakieś wyjście dla siebie?”. A ja mówię: „Tak, wiem, że zaraz po przyjeździe stąd jadę do Łodzi na dłuższą delikatną rozmowę”. „O czym?” - pyta ona. „Jak to o czym? O kulturze w nim”. Teraz się pytam, jak mogło się coś tak zgniłego jak aktualna Łódź urodzić z części „Solidarności”, jak niesolidarna „partia władzy”? Jak to możliwe, żeby tacy ludzie, w takim mieście, któremu jestem tak bardzo wdzięczny, że mnie tak naprężyło, ukształtowali się sami na tak nieprzyzwoitą szpetotę? To oni przez tych osiem lat zerwali wszystkie tamy, które się nazywają przyzwoitością estetyczną miasta. Czy teraz mogli darować, że ktoś pokazał ten świat, który oni stworzyli? Osiem lat to jest ogromny kawał czasu. Autoryzowali go, podpisali się pod tym światem, który pokazałem w moim filmie „Sąsiady”.

Już jako student prawa w ówczesnej Polsce Ludowej miał Pan skłonność do przeciwstawiania się silniejszemu. Co Pana do tego popycha?

Kiedyś była to po trochu młodzieńcza pycha, która każe „stawać Dawidowi przeciw Goliatowi”. Po trochu chęć potwierdzenia tego, że „dobrze zrobiłeś, potrzeba zamanifestowania sobie, że się nie boję”. Trzecia sprawa, że „ja na pewno mam rację”. A czwarta, żeby tworzyć sobie pewne ryzy na przyszłość, że w takich wypadkach muszę podnosić rękę w geście sprzeciwu. Bo muszę sobie stworzyć cały łańcuch postępowania, żeby ktoś mi mógł powiedzieć: „pamiętam cię jak wtedy poniosłeś raz rękę”. Na pewno też żądałem pochwały.

To nie było bardzo niepragmatyczne.

No tak. Ale odkryłem, że, jak to się mówi, nie samym chlebem człowiek żyje. To był idealizm, poczucie obowiązku moralnego. To była mieszanina różnych właściwości. Także tych, z których się potem robi postronek, żeby się przeciwnik sam chciał powiesić.



Artykuł ukazał się wcześniej w "Dzienniku Łódzkim" i na portalu gazety: 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz