wtorek, 20 grudnia 2016

Ogniu krocz za mną…? / „Lampiony” Katarzyny Bondy w Teatrze im. Jaracza w Łodzi [RECENZJA]

Fot. Greg Noo-wak / Teatr im. Jaracza w Łodzi (fotografie pochodzą z sesji przedpremierowej)
Od ponad pół wieku rozdział między tzw. kulturą wysoką a popularną jest płynny, a transfer wartości dokonuje się w obie strony (choć nie bez szkód dla tej pierwszej). Dlatego pomysł wprowadzenia kryminału na deski poważnego teatru co najmniej intrygował możliwościami.  


Sporo sezonów minęło, od kiedy oglądaliśmy Roberta Latuska w dużej roli na jaraczowskiej scenie. Kiedy ostatnio? W „Testamencie pas” i "Czarownicach z Salem" w reż. Remigiusza Brzyka? „Dżumie” w reż. Marka Fiedora? „Blasku życia” Mariusza Grzegorzka? Oczywiście, taka wola reżyserów, ale i tak ostatnie sezony przyniosły szereg kapitalnych, wyrazistych ról w różnych konwencjach. Głównie w rozbuchanych groteskach Agaty Dudy-Gracz, by wymienić Anuczkina w „Według Agafii”, którego nieporadność i grubiaństwo zapowiadają koszmar, jaki zgotuje Agafii (pamiętna kreacja Mileny Lisieckiej). Gatunkową rozpiętość swego talentu Robert Latusek potwierdził właśnie w autorskim monodramie „Aszkenazy, menel z Łodzi” na podstawie „Lampionów” Katarzyny Bondy (premiera 16 grudnia). Zabrakło tylko jednej rzeczy. Na tyle poważnej, że obnażono fikcję wizerunkowych deklaracji kierownictwa Teatru.


Od ponad pół wieku rozdział między tzw. kulturą wysoką a popularną jest płynny, transfer wartości dokonuje się w obie strony (choć nie bez szkód dla tej pierwszej). Dlatego pomysł wprowadzenia kryminału na deski poważnego teatru co najmniej intrygował możliwościami. Zbrodnia, trup, tajemnica, proces śledczy na scenie – czemu nie. Pytanie: jak i po co? Zdaje się, że Robert Latusek znał odpowiedzi na te pytania. Biorąc na warsztat kryminał i samemu go adaptując, przepisał jego gatunkowość. Jego „Aszkenazy….” to dopiero na drugim planie jest kryminalna opowieść osadzona w Łodzi. Na pierwszym jest to próba sportretowania tego miasta. Latusek wydobył z tekstu postaci, których związki z Łodzią naznaczone są tak typową Hassliebe. Chociaż akurat Liebe trudniej tu dostrzec, a na poziomie wymowy całego przedstawienia zastępuje ją próba postawienia pytania o rodzaj zgubnego związku ze „złym miastem”.


Fot. Greg Noo-wak / Teatr im. Jaracza w Łodzi


Adaptacja Latuska nie szeleści papierem, czuć w niej zmysł sceny, na ogół słowo nie istnieje bez poparcia w aktorskim geście (adaptację bardo chwali sobie na Facebooku Katarzyna Bonda). Aktor wprowadza na scenę kilka postaci i łączny wypowiadane przez nie kwestie z trzecioosobową narracją – i tu też widać sprawną robotę na tekście. Ten zabieg jest ważny także z innego powodu – wprowadza dystans między aktorem a kreowanymi postaciami. Choć początkowo Latusek wydaje się stopiony z postacią zgorzkniałego hotelowego ochroniarza Romana Środy, od którego monologu zaczyna się monodram, wchodząc w kolejne role (także w postaci wiekiem młodsze od aktora) dąży ku „porterowi wielokrotnemu” miasta. Natomiast gdy w planie aktorskim staje się tropiącą seryjnego podpalacza Saszą Załuską, policyjną profilerką (to główna bohaterka powieściowego cyklu Bondy), na poziomie tekstu przyjmuje pozycję trzecioosobowego narratora, przez co nie popada w śmieszność – nie musi sięgać po komplikujące akcję i odbiór środki, którymi musiałby się posłużyć, by zagrać kobietę. Znów plus dla Latuska.


"Aszkenazy, menel z Łodzi" ma tylko jeden minus, za to znaczący. Kapitalny do tej konwencji chropowaty głos; krępa, nieco pochylona sylwetka znamionująca wiecznego losera, umęczonego życiem, ale i gotowego do drapieżnego skoku, do rzucenia bluźnierstwa miastu; wyraziste rysy twarzy zamkniętej miedzy mierzwą włosów a nieco siwym zarostem, uwiarygadniające trudny zbiorowy los miasta – z tych cech Latusek robi użytek, ale nie uruchamia ich w takim stopniu, w jakim mógłby. Nie może tego zaś zrobić, bo monodram powstał bez reżysera. Nie możliwe? Bynajmniej. Mimo deklaracji umieszczonej w ulotce do spektaklu, że powstał on "w ramach projektu NIE CZEKAMY – GRAMY, który ma na celu wzmocnić indywidualne działania aktorów, a wynikające z ich zainteresowań i poszukiwań twórczych". Na pewno zatem wzmocnić, a nie trwonić?



Fot. Greg Noo-wak / Teatr im. Jaracza w Łodzi


Weźmy tylko pod uwagę scenografię zaproponowaną przez Grega Noo-waka. Tworzy ją zestaw nachylonych ku sobie prostokątnych podestów (dobrze oświetlone symbolizują one np. topografię kanałów), centralna "ambona" symbolizująca eksponowany fragment dachu i kolejne dwa podesty po jej bokach, skryte w cieniu, z punktowo oświetlonymi przedmiotami na nich. Niestety podczas piątkowej premiery aktor niemal nie wykorzystał przestrzeni, porusza się wśród niej jak w obcym środowisku, głównie przed pierwszym rzędem widowni. Świadomy reżyser najpewniej otworzyłby Latuska na całą przestrzeń Małej Sceny i pomógł w znaczący sposób ją ograć. Reżyser przekułby aż bijącą od aktora wiarę w swoją pracę w pewność z podejmowanych na scenie działań. Reżyser nieco bardziej zróżnicowałby też rysy postaci, bez szkody dla kształtu i jedności świata jaki tworzą.  Reżyser pomógłby nadać bardziej wyrazistą konwencję opowieści, która typowym kryminałem nie jest. Reżyser skróciłby wstępną, przydługą, część monologu Środy i sceny z życia biedaka Bogusia, najpewniej zniwelowałby literackie słabostki, a wydobył szczególny dla "Lampionów" humor – jako podejrzany biznesmen Leon Ziembicki zwany "Ptysiem", a także w jednej z ostatnich scen, gdy diamenty zaczynają tryskać z kanalizacji, Robert Latusek udowadnia, że właśnie komizm może być jednym z motorów tego monodramu. Jeśli natomiast aktor zostawiony jest sam sobie, jeśli sam musi siebie reżyserować, jeśli po premierze dziękuje dźwiękowcowi i reżyserowi świateł "bez których ten spektakl by nie powstał", to coś tu jest nie tak.


O ile łatwiej miałby zresztą Robert Latusek, gdyby wziął się za literaturę, która przez wieki zapewniła sobie nimb wielkości, za literaturę z gatunku innego niż popularny, za pisarstwo z wyższym znakiem jakości także warsztatowej. Taki utwór wystarczyłoby tylko przeczytać i sam by się obronił na scenie. Tym bardziej nie da się nie docenić jego pracy z "Lampionami". Nawet jeśli, jak można wnosić po adaptacji, nieco razi w nich nieopanowana nieznośna polifoniczność języka: pojawianie się łódzkich słówek (np. „siajowe”, podobno bardzo tu popularne), szczególnych archaizmów, bynajmniej nie w funkcji komicznej (niewiasta, puzderko) zderzonych ze slangiem i współczesnym językiem, w tym z wulgaryzmami. Nad tym też zapanowałby ktoś odpowiedzialny za reżyserskie wsparcie."Aszkenazy..." w kształcie, który jest mu nadawany (bo zapewne będzie się on jeszcze docierał) wraz z minimalistyczną, by nie powiedzieć ubogą scenografią, sprawia wrażenie, jakby Teatr oddał Mała Scenę Latuskowi w ajencję i przestał tym interesować. Na tym tle "budowanie wspólnoty", chętnie deklarowane przez szefostwo artystyczne Teatru, przedstawia się tylko jak kolejne, obok m.in. NIE CZEKAMY – GRAMY, promocyjne hasło.

Fot. Greg Noo-wak / Teatr im. Jaracza w Łodzi


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz