Zbigniew Brzoza: "Jestem dumny, że trudniej będzie łodzianom wcisnąć tandetę i szmirę".


Przedostatniego dnia 7. Festiwalu Łódź Czterech Kultur spotkaliśmy się w jego biurze na końcu podwórza Piotrkowska 17, obok bramy zwykle pełnej nieczystości. Dlaczego nie we poprzedniej siedzibie lub lokalu przy D.H. „Magda”, do niedawna zajmowanym przez Łódzkie Centrum Komiksu, który mieliście dostać?

Wyprowadzono nas z placu Wolności tłumacząc, że „pan Jan A.P. Kaczmarek zażyczył sobie siedziby właśnie w miejscu naszej siedziby, a pani prezydent nie mogła odmówić laureatowi Oskara”. Nie przeciwstawiałem się, „pałace” nigdy nie były potrzebne festiwalowi Ł4K. Tu zaś znaleźliśmy się tymczasowo – jak mówił dyrektor Biura Promocji UMŁ Bartło­miej Wojdak – do czasu opuszczenia lokalu przy Piotrkowskiej 28 przez ŁCK. Podpisaliśmy umowę na trzy miesiące. Potem mieliśmy mieć stałą siedzibę na Piotrko­wskiej. Niewiele później dyrektor Wojdak zawiadomił nas, że pani prezydent zmieniła zdanie – nie dostaniemy lokalu po ŁCK.

Ale on stoi pusty, jeśli nie liczyć chwilowego zaplecza dla „miasteczka” adresowanego do dzieci festiwalu „Teatralna Karuzela”.

Jakoś na kilka dni przed tą edycją Ł4K został gwałtowanie zapełniony.

Na burzliwej majowej konferencji prasowej wiceprezydent Piąt­kowski mówił, że będzie rozmawiać o kolejnej edycji, a już przed finałowym koncertem jako dyrektor pożegnał się Pan z widownią. Później UMŁ poinformował nas, że obiecanej rozmowy nie będzie, bo „za pośrednictwem mediów” zerwał Pan współpracę.

Prezydent obiecywał spotkanie ze mną jeszcze przed konferencją, ale nie znalazł czasu. Trudno mi wyobrazić sobie, bym mógł dalej prowadzić festiwal. Wymagałoby to zmiany myślenia tych, którzy decydują nie tyle nawet o kulturze, ile o promocji Łodzi. Po czterech latach nie jestem przekonany, że U­rząd jest gotów postawić na kulturotwórczy festiwal o ogólnopolskim zasięgu. Mam wrażenie, że dziś we władzach Łodzi dominuje wola „promowania promocji”. To absurd, miasto to indywidualny byt. Promować go można tylko pokazując jego wyjątkowość, oryginalność, tworząc fakty o naturze artystycznej. Tak robią wszystkie ważne ośrodki, nie tylko w Polsce, które dbają o swój wizerunek – starają się kojarzyć z wyjątkowością projektów naukowych i niepowtarzalnością sztuki. Przykładem sztuki, która przy okazji stała się wehikułem promocji Łodzi jest powstały z naszej inicjatywy „Pasaż Róży” Joanny Raj­kowskiej. Przez trzy lata obejrzały go jeśli nie setki tysięcy, to dziesiątki tysięcy osób. Pod hasłem w wyszukiwarce #Pasaz­Rozy widać, jak wielu robi sobie tam zdjęcia. Stał się on nową ikoną miasta. Niezwykły efekt artystyczny łączy się z prostotą wyrazu. Czy odbiorca zna intencje autorki, czy też nie –nawiązuje z instalacją Raj­kowskiej kontakt emocjonalny. Wydaje mi się, że w Urzędzie panuje odwrotne przekonanie, że naśladując sprawdzone pomysły można osiągnąć sukces wizerunkowy, że łodzianie i cała Polska czeka na paryską galę w Łodzi, że wystarczy rozścielić czerwony dywan, zrobić wybieg, puścić dyskretną muzykę, rozlać wino musujące do kieliszków – i będzie jak w Paryżu, Wenecji, Los Angeles. Nowi łódzcy drobnomieszczanie skazują Łódź na podrzędność i imitację, by zaznać światowego blichtru i „cerować” kompleksy. Trudno odmawiać im prawa do terapii, ale niech to robią za własne pieniądze.

To o to chodziło, gdy w wywiadzie mówił Pan, że „wszystko jest tutaj imitacją”. Nie wiedziałem czy to zarzut, nazwanie faktu czy – ja tak te „imitację” widzę – pewna wartość, wyróżnik miasta.

Tak, o to mi chodziło. A te łódzkie imitacje pseudo baroku Nicei i renesansu florenckiego dziś już wrosły w miasto, a gdy powstawały, nawiązywały do wybitnych wzorców sztuki wysokiej. I powstawały za prywatne pieniądze. Te dzisiejsze, nie mają takich ambicji, odwołują się do kultury masowej i to w wydaniu celebryckim i korzystają ze środków publicznych. Przykładem współczesnych imitacji może być łódzki festiwal mody - dziwne prêt-à-porter, bez handlu, w mieście bez rynku mody. W dochodowej dziedzinie gospodarki jaką jest moda, Urząd dopłaca do imprezy, która powinna być dochodowa, 2 mln zł rocznie, spodziewając się jakiś niejasnych korzyści w niedającej się określić przyszłości. Nadmuchany powietrzem balon liczy, że nabierze treści. Póki co, mimo jeszcze niedawnych zapewnień specjalistów od promocji Łodzi o jego świetnym zdrowiu – zdechł. W Łodzi jest świetna ASP kształcąca artystów mody. Może Urząd mógłby wspierać prezentacje jej studentów i absolwentów na ważnych imprezach modowych na świecie? 2 mln zł mogłoby stanowić solidne wsparcie.

„Pasaż Róży” przyciąga ludzi nawet o zmroku. Czemu „Diamentów Łodzi”, jak nazywa się ten cykl realizacji, nie powstało więcej?

Są jeszcze „Sąsiedzi” Isaaca Cordala sprzed roku. Kolejne projekty, to jedna z obietnic, którą złożono mi rok temu, gdy ustalaliśmy warunki przedłużenia mojej umowy z Festiwalem na następne lata. W ramach rewitalizacji i programu podniesienia atrakcyjności turystycznej miasta, na którą przeznaczone są duże środki unijne, będziemy mogli stworzyć wyjątkowy projekt, oparty na doświadczeniach z „Pasażu Róży”.

Ale były cztery edycje Ł4K pod Pana dyrekcją, a „Diamenty” powstały dwa: „Pasaż” zaczęty w 2013 roku, „Sąsiedzi” sprzed roku.

Właśnie w przyszłym roku miał być kolejny. Mój pomysł zakładał galerię podwórkową – wiele takich miejsc jak „Pasaż”, do stworzenia których chciałem zaprosić najwybitniejszych malarzy, reprezentujących różne nurty współczesnego malarstwa. Wiem jak to zrobić i jak przekonać artystów, których prace są w zbiorach MoMA.

Czy przez ostatnie lata Wydział Kultury lub ktoś z władz kontaktował się z Panem i dzielił uwagami, miał zastrzeżenia do dotychczasowych edycji?

Przez poprzednie trzy lata nie było zastrzeżeń do programu i sposobu realizacji festiwalu. Znacznie wzrosła liczba widzów w porównaniu od poprzednich edycji o podobnych budżetach, nie odwołaliśmy żadnej imprezy, wszystkie odbyły się zgodnie z programem, co żadzie w wypadku festiwali plenerowych. Obecna dyrektor Wydziału Kultury spotkała się ze mną raz i na przywitanie powiedziała, że festiwal jest za mało powszechny, ma za wąski odbiór i powinno być więcej imprez dla szerokiej publiczności. I porównała Ł4K do Festiwalu Dialogu Czterech Kultury. Przypomniałem jej, że za czasów Knychalskiego budżet FD4K był ze dwadzieścia razy większy od obecnego, patrząc na realną wartość środków.

Skąd Pana zdaniem głosy, że Ł4K za mało współpracuje ze środowiskiem, no poza Krytyką Polityczną na początku?

Przypuszczam, że osoby, które tak mówią, nie zdają sobie sprawy, co to znaczy 700-tysięczny budżet bazowy na wydarzenie, od którego oczekuje się, by było wizerunkowym festiwalem miasta. Jeśli festiwal odbywa się w przestrzeni publicznej i jest ogólnodostępny – takie założenia wydają mi się uzasadnione w wypadku Ł4K – to przestrzeń publiczną trzeba uzbroić, te koszty są wyższe, niż gdyby wydarzenia odbywały się w salach teatralnych, galeriach, czy salach koncertowych. Tam stracilibyśmy unikalną siłę tego festiwalu – powszechny dostęp do sztuki dla publiczności, która nierzadko wcześniej nie uczestniczyła w wydarzeniach kultury wysokiej. W przestrzeni publicznej można było stworzyć kontekst dla łódzkich podwórek i placów, wprowadzając tam sztukę, „podnoszącej” ich wartość, odsłaniającej ich piękno.

Myślałem bardziej o współdzianiu z różnymi środowiskami.

Co roku z nimi współpracujemy, w tej edycji m.in. Akademię Filmową zrobiliśmy z pomocą Szkoły Filmowej, Świetlicy Podwórkowej, streetwor­kerów, dzieci z Abramowskiego i Sienkiewicza, a Łódzkie Towarzystwo Fotograficzne pracuje z dziećmi nad Atelier. Takich przedsięwzięć w ostatnich czterech latach było dużo. Robiliśmy je na skalę naszych możliwości. Ubolewam, że współpraca zapewne nie jest taka, jaka chciałbym żeby była, ale budżet jest teraz 2,5 razy mniejszy niż siedem lat temu. Dzisiaj można by tę współpracę rozszerzyć, ale kosztem zawężenia kręgu odbiorców lub zmniejszenia skali wydarzeń.

A nie ma Pan wrażenia, że w pewnej chwili Ł4K weszła w koleiny stereotypów o mieście: rewolucja 1905 roku, robotnicy kontra fabrykanci etc. Badacze jego historii zwracają uwagę, że w walki 1905 roku przerwały rozwój inteligencji i klasy średniej, inni odkrywają fantastyczne, mniej znane wątki, np. złożony z fabrykantów Komitet Obywatelski, który organizował życie miasta podczas I wojny światowej i obronił je przed anarchią. Komitet organizował m.in. Mieczysław Hertz, młody fabrykant, ale i dramatopisarz, którego niedawno odkrył dla siebie niejako Pana kolega, reżyser Jacek Orłowski.

Nie widzę tego tak. Spektakle „podwórkowe”, najbardziej reprezentatywne dla Ł4K, opowiadały m.in. o repatriantach z Wileńszczyzny, którzy tworzyli na nowo w 1945 roku wspólnotę bałuckiego podwórka. Janusz Opryński zrobił spektakl o konflikcie pomiędzy jednym z mieszkańców podwórka przy Wschodniej, a zmieniającą się społecznością tego miejsca pomiędzy latami trzydziestymi, a pięćdziesiątymi. Grotest Maru i przyjaciele na bazie wspomnień Aurelii Sheaffel pokazali, z perspektywy niemieckiej, historię wielonarodowego podwórka robotniczego. Spektakl Tomka Ro­dowicza opisywał środowiska współczesnych łódzkich kibiców. Bohater słuchowiska o rewolucji 1905 r. był zbiorowy, ale złożony z indywidualnych losów powstańców. Wydarzenia toczyły się w konkretnych miejscach w Łodzi. Takie były tematy przedstawień wydobyte z historii miejsc, na których się odbywały. Podobnie jak film „Litzmannstadt Geto/ Bałuty”, który wpisywał we współczesne portrety Bałut mieszkańców i pejzaże getta.

Zadam pytanie, które stawiają też przychylne Ł4K osoby: co się stało z promocją, nie tylko tej edycji?

Nie mamy najlepszej promocji. Ale powtórzę – Ł4K ma 700 tysięcy złotych budżetu bazowego i jest to jedyna pewna kwota. Reszta to oczekiwania na dobrodzieja i ministerstwo, które da lub nie. Na sam festiwal, po odliczeniu kosztów przygotowania, zostaje około pięćset tysięcy. Koszt jednego wydarzenia o zasięgu ogólnopolskim – czy jest to orkiestra symfoniczna, czy wielkie widowisko plenerowe – to około 800 tysięcy złotych. Na tę sumę, oprócz honorariów, składają się koszty promocji i obsługi: hotele, transport, logistyka. Ponieważ nie dysponuję takim budżetem, planuję program tak, by pozwolił zaprosić wybitnych artystów, tańszych od światowych gwiazd, ale mogących zainteresować publiczność, ale też sponsorów i Ministerstwo Kultury. I od czterech lat dostajemy z Ministerstwa spore wsparcie. Wcześniej festiwal nie dostawał takiego. Z małego budżetu udaje nam się wykroić wydarzenia, które mają szerszy zasięg, niż lokalny, jak spektakl Leszka Mądzika, stworzony specjalnie dla nas, o Łodzi, wpisany w topografię podwórka przy Piotrkowskiej 26, którego autorem jest jeden z największych plastyków i mistyków polskiego teatru.

Wróćmy do promocji.

Ja stale o niej mówię... Co roku dostaję środki, bo wywiązuję się ze zobowiązań wobec ministerstwa i sponsorów. To znaczy, że muszę oszczędzać na promocji zwłaszcza wizerun­kowej. W naszych imprezach w zeszłym roku wzięło udział około 15 tys. widzów, w tym roku spodziewamy się podobnej frekwencji. To chyba nie źle jak na skalę wydarzenia. Na promocję powinniśmy mieć dwa razy więcej środków i na stałe pracować z firmą PR-ową.

Ale działa Łódzkie Centrum Wydarzeń, które ma też promocyjne wspierać festiwale, a Ł4K to festiwal utworzony przez sam magistrat. Zatem ŁCW wspierało go?

No, nie zauważyłem. Ale to pytanie raczej do dyrektora Woj­daka. Mnie trudno jest oceniać politykę promocyjną miasta i zaangażowanie. Wiem, że dostaliśmy 25 citylightów. Dlaczego tyle, to proszę zapytać dyrektora Wojdaka. Innej współpracy nie zauważyłem.

Ale ŁCW może też szukać lepszej oferty noclegowej etc. Może to powinno wyjść od festiwalu? 

Dajemy sobie radę bez ŁCW. Logistyka jako powód istnienia ŁCW to chyba nie ma sensu.

Koszty wyjścia w przestrzeń publiczną są duże?

W przypadku kapel ulicznych są zerowe, ale przy działaniach w podwórkach są naprawdę spore. W podwórku, które ma się stać scenografią, trzeba zagospodarować przestrzeń, zbudować bazę świateł, połączyć ją ze scenografią. Równie kosztowne są duże koncerty plenerowe, jak rok temu w ogrodzie Pałacu Poznańskiego, a teraz Staszki Celińskiej w Manufakturze, gdzie dochodzą koszty sceny, zadaszenia i, niebagatelne, zapewnienia bezpieczeństwa. Ale gdybyśmy nie robili takich wydarzeń to stracilibyśmy swą niepowtarzalność, a i nie wiem, czy Ministerstwo i nasi sponsorzy wspomagaliby nas. Nie wyobrażam sobie, by można zrezygnować z tych wydarzeń. Widzę, jak bardzo pomogły publiczności, która nigdy nie odważyłaby się przekroczyć progu instytucji, a tu jest odważna, w przestrzeni publicznej czuje się u siebie. Gdy zaczynałem kierować Ł4K mieliśmy bardzo wąską publiczność, teraz mamy sporo wiernej widowni. Żeby festiwal mógł się rozwijać i być atrakcyjny dla ogólnopolskiej publiczności dotacja powinna wynosić 1,6 mln zł. Resztę można pozyskać, jak w ostatnich latach. Planując oszczędnie wydatki można robić poważny festiwal.

Pan myśli, że ten budżet będzie zwiększony?

Myślę, że jeśli ktoś przyjdzie ten festiwal prowadzić, to nie życzę Urzędowi sytuacji, gdy przeznaczy na niego tyle, ile w ostatnich latach. Już widzę jaki on będzie. Kolejne wydarzenie „promujące promocję”. Za 700 tysięcy złotych można zrobić baaardzo dużą wydmuszkę, po której jednak nic nie zostanie i która niczemu nie służy. No, poza terapią nowobogackich.

Nazywa Pan Ł4K „festiwalem tożsamościowym” – jak określiłby Pan jego dorobek, w sensie mentalnym, ideowym, i czy zostawiłby Pan łodzianom jakieś memento? Po tym, co zaistniało, nie wiem czy nie pożegna się Pan na dłużej z tym miastem, czy będzie tu dla Pana miejsce.

Mam wrażenie, że ten festiwal Urzędowi jest niepotrzebny. Trochę tego szkoda. Co do przesłania, nie jestem taki mądry, by coś łodzianom radzić. Poza tym, że to jest świetne miasto i bardzo mi szkoda, że się z nim rozstaję. Myślę natomiast, że festiwal zostawił uczestnikom wydarzeń bardzo dużo dobrych wspomnień i wspólnych przeżyć. Zostawił materialne zapisy zdarzeń: siedem łódzkich podwórek zostało opisanych przez siedem przedstawień. Zostanie „Pasaż Róży”, projekt Cordala i pewien sposób myślenia, do którego, chcąc nie chcąc, władze będą musiały się odnosić. Projekty społeczne dla dzieci ze środowisk wykluczonych społecznie, bezpłatny wstęp.To znaczy, że będzie trudniej łodzianom sprzedawać szmirę, wciskać im podróbki i tandetę. I mówię o tym z dumą. To chyba największy sukces. Koncert Dhafera Youssefa dla sporej części publiczności był, jak sądzę, pierwszym kontaktem z jazzem. Publiczność wyszła po, nie podczas koncertu, i była zachwycona. Podobnie jak słuchacze, którzy wychodzili z koncertu Sinfonii Vivy, która zagrała symfonię kameralną Dymitra Szostakowicza.

Rozmawiałem z artystą, który dawno temu opuścił Łódź. Gdy usłyszał o lukrowaniu jej „podróbkami”, które odbierają jej charakter, stwierdzi, że to się nie uda, bo Łódź ma w swoim genie szorstkość i „grozę”.

Związany jestem z Łodzią od 1991 roku tu debiutowałem jako reżyser w Teatrze Studyjnym. To miasto jest fantastyczne, uwielbiam je, tu się czuje chyba najlepiej na świecie, a miast znam sporo. W ciągu tych lat Łódź niesamowicie się zmieniła. I wspaniale się zmienia. Wczoraj chodziłem po ulicach z moją żoną i córką, która mieszka na stałe w Niemczech. Była zachwycona. Myślę, że jeszcze 8 lat temu Łódź nie zrobiłaby na niej tak dobrego wrażenia. Czuję, że dzieje się coś przełomowego: łodzianie mają coraz więcej poczucia własnej wartości. To poczucie jest skarbem. Zaraz obok niechęci do prowincjonalizmu i naśladownictwa. Łódź coraz mocniej lubi robić swoje rzeczy.

Ale teraz jest Transatlantyk, nacisk na eventy, parcie na celebryckość.

Ale to musi przegrać. I to nie w sensie politycznym. To jest słabe. Łódź chce być taka jak Kopenhaga czy Amsterdam, chce mieć otwarte przestrzenie publiczne etc. Podwórko, na którym jesteśmy jeszcze o tej porze żyje swoim życiem. Dlatego te imitacje za chwilę padną, a niedouczeni marketingowcy, którym się wydaje, że niosą kaganek oświaty, objawią cała swoją śmieszność. Ale jest jeszcze inny kontekst – festiwal w formule jaką zaproponowałem, albo podobnej, musi wygrać. Jeśli Urząd naprawdę chce organizować światową wystawę EXPO na temat rewitalizacji, to chyba nie będzie ujawniać swojej skłonności do cudzych czerwonych dywanów. Tyle mam dziś do powiedzenia. 

Wywiad ukazał się pierwotnie w tygodniku "Dziennika Łódzkiego" "Kocham Łódź" i na portalu tej gazety:
http://www.dzienniklodzki.pl/opinie/wywiady/a/zbigniew-brzoza-jestem-dumny-ze-trudniej-bedzie-lodzianom-wcisnac-tandete-i-szmire-rozmowa,10122554/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz