Manowce łódzkiego teatru [podsumowanie sezonu 2015/2016]



Jaki był sezon artystyczny 2015/2016 na łódzkiej scenie? Ciążą nad nim finanse i zmiany personalne. "Gwałty" na publiczności, kilka olśnień, mało wielkich ról i anachroniczne myślenie urzędników.

Od kilku lat zmorą jest niedofinansowanie. Teraz krajobraz łódzkiego teatru przeorały personalne zmiany stawiające pod znakiem zapytania dorobek i przyszłość dwóch istotnych scen.

Nie był to sezon, który zapisze się złotym zgłoskami w historii teatru. Ale mimo problemów powstało kilka spektakli mocnych, interesujących, interesujących dla widza oraz jeden ocierający się o zjawiskowość. Ten ostatni to „Ziemia obiecana”, zinterpretowana przez reżysera Remigiusza Brzyka i dramaturga Michała Kmiecika. Dziwnie niedoceniony i niezrozumiany poza Łodzią spektakl powstał w trwającym w żałobie po śmierci dyrektora Zdzisława Jaskuły Teatrze Nowym. Przy urzędniczej opieszałości szukaniu mocnego następcy Jaskuły, kierownictwo objął jego kilkuletni zastępca Kamil Retkiewicz i bezkolizyjnie, z niezłymi statystykami, doszedł z zespołem do końca sezonu. „Ziemia...” to zaś majstersztyk zespołowości z miejscami na mniejsze, ale wyborne role. To aktorska reanimacja zespołu odkrywająca także np. talenty nieco przygaszone.

Druga mocna premiera to „Dogville” Marcina Libera z wielką rolą Moniki Buchowiec. Jej Grace wyraża się przez wyrozumiała uległość i duchowość oderwaną od ciała. I jeszcze ta satysfakcja, jaką reżyser serwuje widzom z finałowej masakry… Niewykorzystana szansa to (cenna) adaptacja współczesnej literatury, parakulinarnych felietonów Doroty Masłowskiej. Tu najbardziej widać było brak dyrektora artystycznego. Teraz forsowany przez magistrat dyrektor-menedżer Krzysztof Dudek, człowiek spoza teatru zapowiada „teatr środka”, ale już nie pod szyldem celebryckiego Olafa Lubaszenki.

Znakomite spektakle powstały z dyplomantami Szkoły Filmowej: „Maria Stuart” Grzegorza Wiśniewskiego i „Iwona, księżniczka Burgunda” Anny Augustynowicz to esencja teatru przy mądrym minimum środków. Potwierdził to werdykt 34. Festiwalu Szkół Teatralnych. Jury doceniło też „Laleczkę” w reż. Jacka Poniedziałka, a łódzkiej młodzieży przyznało główne nagrody. 

„Gwałcić” publiczność (tzn. jej przyzwyczajenia) w pierwszym sezonie w „Jaraczu” chciał Sebastian Majewski. Na razie gwałci przez urąganie inteligencji i smakowi widza wyrobionego, stawiając na młodszego. Nawet ci, którzy oczekiwali świeżego powiewu z nowym szefem artystycznym mają wątpliwości. Takie okazy jak „Wassa Żeleznowa” Leny Frankiewicz i „Antoniusz i Kleopatra” Farugi winny być obwożone z hasłem „Jak robić teatr tanimi sposobikami”. Z tego panoptikum ratuje się „Komediant” Agnieszki Olsten, zawieszony między teatrem a performansem, z ciekawą, ale szybko wpadającą w manieryczność gościnną rolą Agnieszki Kwietniewskiej. A ile w kuluarach można się nasłuchać jak nasi aktorzy składali (nie tylko) tę rolę. Majewski oparł się na różnej maści trikach wizerunkowych, ale wątpliwości budzi jego umiejętność (i wola) wyłapania błędów reżyserskich i – gdy trzeba – odwołania lub przełożenia premiery. W umowie ma (na razie) drugi sezon. Boli natomiast formatowanie kluczowej łódzkiej sceny pod jedną wizję świata i sztuki. Boli też brak dużych ról męskich. A tuzów tu nie brak. Była za to np. Andrzej Wichrowski sunący pufą po scenie. 

Linię trzyma Teatr Powszechny i wśród dających wpływy fars serwuje „coś ambitniejszego”. To ostatnie było lepsze sezon temu. Teraz zawiodło zwłaszcza „Tango Łódź” Pałygi i Orzechowskiego, plakatowy, powielający obiegowe prawdy sprint po historii miasta, pokazujący zapętlenie się szeregu aktorów w zgranych chwytach.

A Teatr Muzyczny? Trwa (sobie) i znów dał jedną premierę. „Cyrano” budził wątpliwości bardziej muzyczne niż aktorskie i reżyserskie. Inne wątpliwości można mieć do wykorzystywania, dbania o rozwój i morale solistów Teatru Wielkiego, gdzie do głównych partii premierowych wystawień doangażowywani są na ogół zagraniczni śpiewacy. A podpory tej sceny, jak Joanna Woś, pauzują lub grają poza Łodzią (dokładnie w Operze Narodowej).

Z dwóch scen lalkowych bardziej płodny i różnorodny sezon miał Teatr „Arlekin”. Cieszyło szukanie nowych form „W pogoni za...”, jakość lalkarstwa „Pastorałki dla wołu i osła”, „O diable i cyruliku” i „Przygód misia Rymcimci”. Teatr „Pinokio” nie tylko premierą „Ronji”, powtarzał sprawdzone dobrze pomysły i pogłębione odczytania, ale nieco zatracił ducha.

Odrębne miejsce należałoby poświęcić teatrowi niepublicznemu, alternatywnemu, które też do publicznej kasy aspiruje. I które też obejmuje anachroniczne myślenie urzędników skupionych na „menedżerowaniu” kulturą za pomocą słupków i wyliczeń, a nie pielęgnowanie jego kulturotwórczej roli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz