Życie cię kopie? Zostań lesbijką. "Bang bang" w Teatrze im. Jaracza [RECENZJA]


Łatwo iść śladem realizatorów ostatniej premiery sezonu w Teatrze im. Jaracza w Łodzi i okpić „Bang Bang” trywializującym tytułem - tak jak oni zbagatelizowali podjęty temat i kryteria artystyczne. Zdawało się, że teatr o feministycznym przesłaniu okrzepł i wypracował sposób komunikowania. Tu tego nie widać. Dramaturg Tomasz Jękot (drugi raz w tym sezonie w „Jaraczu”) i aktorka-choreografka Dominika Knapik chcieli mówić o świecie, o kobiecie, która od dziecka uczona jest uległości. Posłużyli się scenariuszem znanego filmu Ridleya Scotta, przez Jękota przepisanym na feministyczną modłę (dopełniony kolażem cytatów z „biblii feministek” - „Teorii King Konga”, Czechowa i Joyce’a). Nie negując potrzeby rozmowy o takich sprawach, trudno akceptować artystyczną nieporadność: paździerzową reżyserię, zbudowany na tanich pomysłach tekst i arsenał prostych środków, po które sięga się, by szybko postawić spektakl na deskach. Knapik go tylko przewróciła.

O reżyserce-debiutantce niewiele się tu dowiadujemy - poza tym, że nie radzi sobie z reżyserią, prowadzeniem aktorów dramatycznych, dobieraniem środków, ustawianiem rytmu scen, łączeniem tych, które nie kończą się, a flaczeją i równie apatycznie się zaczynają - bez uzasadnienia. Skupia ona aktorów w polu blisko widowni, dalszy plan to chaos: aktorki drepczą ku ciasnemu wyjściu w głębi sceny, obsługa przekłada (po co?) materace, ale bez przypisania funkcji. Niewiele też dowiadujemy się o Knapik-choreografce - poza jednym interesującym układem oddającym „formę gwałtu” preferuje ona tu tarzanie się aktorów solo i niewyszukane tarzanie synchronicznie. Aktorzy mają grać ze świadomością obecności widza, często frontem do niego - jak w kabarecie, kubłami i pod gagi, co projektuje puenciarski i grepsiarski tekst Jękota. On też poszedł na łatwiznę: pomieszał względnie poetyckie rejestry z przekleństwami odnoszącymi się do płci, które mają pokazać, że język jakoby niewoli kobietę i mężczyznę. Te rozwiązania mają ośmieszyć Louise (Milena Lisiecka), Thelmę (Izabela Noszczyk) i facetów, którzy „mają prawo” gwałcić, jak Harlan (Krzysztof Wach) lub są uczepieni kobiet jak maminej spódnicy, jak Jimmy (Mariusz Siudziński). Aktorsko ratuje się Iwona Karlicka jako m.in. Narratorka, ale, co ciekawe, chwilami gra Agnieszką Skrzypczak. Drugą zasadą ustawiającą postaci jest projektowanie na nie wyobrażeń, jakie (ponoć) ma o nich świat i one o sobie. Dlatego Louise i Thelma są zdziecinniałe, niedojrzałe, ubrane „wyzywająco”, co eksponuje niedoskonałości ciała - ale tego nie widzą, bo takimi uczynili je mężczyźni. Dyskutują o „włosach tam na dole”, które czasem same wypadają, i o „krzakach” pod pachami. Faceci to ociekający testosteronem debile. Jak to się ma do konwencji musicalu, którą (ponoć) wykorzystano? Łopatą do głowy ładuje się przetrawione tezy myśli feministycznej. Wielopłaszczyznowy, zniuansowany film Scotta więcej mówi nie tylko o sile i duszy kobiecej.

Oprócz interesującej scenografii Mirka Kaczmarka (zwłaszcza „kamienistej” pochyłości nad różową podłogą) „Bang Bang” zdaje się zrobione z myślą o końcowym, obliczonym na emocjonalny szok efekcie. Louisa „mocą nadaną przez Boga tego świata” ogłasza siebie i Thelmę żoną i żoną. Ta deifikacja człowieka oznacza „śmierć Boga”, może więc też koniec złego świata mężczyzn? Trzask i rwie się film za plecami aktorek. To grom rzucony na uzurpatorki, koniec świata czy śmierć kobiet? Wcześniejsze wydarzenia nie tłumaczą statusu tego rozwiązania - między ostatnią sceną, która jest po coś (zastrzeleniem Harlana) a finałowym ustanawianiem się od nowa jako „nowy człowiek” rozciąga się znaczeniowa pustka, z dużą ilością pomysłów „co by tu jeszcze zrobić z mikrofonem”. Ucieczka w homoseksualną miłość jedynym rozwiązaniem problemów kobiet? Pachnie to nihilizmem. Życiowa praktyka nie musi stawiać znaku równości między miłością kobiet a obalaniem Boga - i to rodzi napięcie, dramat. W „Bang Bang” to nie wypali, bo ideologiczny plakat nie może unieść takich treści. Czy to jeszcze sztuka, czy już komunikat, który poza sztukę wykracza? Gdy Louise marzą się „ludzie bez płci i ras” rodzi się pytanie o intencje takich wtrętów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz